No i proszę, Lechia Gdańsk znów w roli głównej w polskiej piłkarskiej telenoweli pod tytułem „Jak strzelić sobie w stopę i udawać, że to tylko zadrapanie”. Tym razem biało-zieloni, którzy ledwo zipią nad strefą spadkową PKO BP Ekstraklasy, dostali od PZPN solidnego kopniaka w postaci braku licencji na grę w kolejnym sezonie. Powód? Oczywiście finanse, bo czymże innym Lechia mogłaby nas zaskoczyć? Kryterium F.05, czyli prognoza finansowa, okazało się dla gdańskiego klubu przeszkodą nie do przeskoczenia. Najwyraźniej ich wizja przyszłości to bardziej wróżenie z fusów niż solidny biznesplan.
Zacznijmy od tego, że Lechia to taki piłkarski Feniks, który zamiast powstać z popiołów, regularnie podpala sobie skrzydła. Problemy finansowe? Standard. Zawieszona licencja? Było. Zakaz transferowy? A jakże! Klub, który jeszcze kilka lat temu świętował medale Ekstraklasy, teraz błąka się po boisku i gabinetach, próbując przekonać kogokolwiek, że ma prawo istnieć w elicie. I tak, drodzy państwo, w grudniu 2024 roku PZPN już raz zawiesił im licencję, bo Lechia nie potrafiła wywiązać się z obowiązków finansowych. W styczniu łaskawie ją odwieszono, ale z przytupem – zakazem transferowym i koniecznością spłaty długów. Terminy gonią, portfel płacze, a klub? Klub wydaje komunikaty, że „wszystko będzie dobrze” i organizuje bezsensowne obozy w Dubaju.
Tymczasem Komisja ds. Licencji Klubowych PZPN, która najwyraźniej ma dość tej farsy, postanowiła nie przyznawać Lechii licencji na kolejny sezon. Siedemnaście klubów Ekstraklasy dostało zielone światło, niektóre z nadzorem finansowym czy infrastrukturalnym, ale Lechia? Lechia to jedyny rodzynek, który nie załapał się na imprezę. I nie, to nie jest kwestia zaległości wobec piłkarzy, jak to było wcześniej. Tym razem chodzi o prognozę finansową, która zapewne wygląda jak plan budżetowy napisany na serwetce w barze. „Spokojnie, jakoś to będzie” – zdaje się mówić zarząd, a kibice łapią się za głowy, bo widmo degradacji znów puka do drzwi.
Oczywiście Lechia, wierna swojej tradycji, już zapowiedziała odwołanie. Mają pięć dni, żeby przekonać Komisję Odwoławczą, że ich finanse to nie domek z kart, który zawali się przy pierwszym podmuchu wiatru. Prezes Paolo Urfer, który pewnie śni po nocach o cudownym inwestorze, obiecuje dodatkową dokumentację i „wiarygodne rozwiązania”. Brzmi jak desperacka próba ratowania tonącego okrętu za pomocą łyżki do herbaty. Miasto Gdańsk, które od lat doi z podatników pieniądze na wsparcie klubu, też nie traci rezonu. Piotr Borawski, wiceprezydent, zapewnia, że miasto „stoi po stronie Lechii” i będzie pompować kolejne środki. Bo po co inwestować w drogi czy szkoły, skoro można ratować klub, który wydaje się być finansową studnią bez dna?
Sportowo Lechia też nie błyszczy. Po 30 kolejkach balansują na krawędzi strefy spadkowej, z mizernymi 30 punktami i trzema oczkami przewagi nad Puszczą Niepołomice. Trener John Carver pewnie już przegląda oferty pracy, bo widmo karnej degradacji staje się coraz bardziej realne. Jeśli odwołanie nie wypali, Lechia zostanie przesunięta na ostatnie miejsce w tabeli, a utrzyma się drużyna, która normalnie by spadała. Ot, taki paradoks polskiej piłki – możesz być beznadziejny na boisku, ale i tak ktoś inny zapłaci za twoje grzechy.
Kibice? Ci biedacy wciąż wierzą, że „Lechia to styl życia”, choć bardziej przypomina to styl życia na krawędzi zawału. Klub prosi o cierpliwość i wsparcie, ale ile można znosić tych samych obietnic, że „teraz to już na pewno się uda”? Nowi właściciele, którzy w 2023 roku obiecywali złote góry, najwyraźniej zapomnieli, że złoto trzeba najpierw wydobyć, a nie tylko o nim opowiadać.
Podsumowując, Lechia Gdańsk to przypadek beznadziejny, ale w polskim futbolu nawet beznadziejność ma swoje pięć minut. Czy odwołanie coś zmieni? Może. Czy Lechia w końcu ogarnie swoje finanse? Wątpliwe. Jedno jest pewne – w Gdańsku nigdy nie jest nudno, zwłaszcza kiedy chodzi o robienie sobie pod górkę. Czekamy na kolejny odcinek tej tragikomedii, popcorn w dłoń!