Nie pojawią się w „Cafe Futbol”. Nie mają kont na Instagramie z tysiącami followersów. Nikt nie analizuje ich statystyk xG, nikt nie mierzy im sprintów. A jednak to właśnie oni – ludzie z niższych lig, z mniejszych miast i wsi – są fundamentem polskiego futbolu. To dzięki nim w każdej gminie coś jeszcze się kręci. Czasem na błocie, czasem w deszczu, często po godzinach.
Trener-ojciec, psycholog, kierowca
W klubie z okręgówki trener to nie tylko ten, który ustawia skład. To ktoś, kto potrafi zauważyć, że lewy obrońca wygląda dziś gorzej niż zwykle, bo w nocy w jego domu trwała rodzinna awantura. Ktoś, kto dzwoni do zawodnika, gdy ten po trzech kolejkach nie przychodzi na trening. Ktoś, kto po pracy w szkole, sklepie czy warsztacie przyjeżdża prosto na boisko, by przez dwie godziny utrzymać w ryzach grupę chłopaków w wieku od 17 do 37 lat.
– Ja nie jestem trenerem z licencją UEFA Pro. Ale znam swoich chłopaków. Wiem, kiedy ktoś ma ciężko w domu, kiedy warto odpuścić, a kiedy przycisnąć – mówi Andrzej, prowadzący drużynę z ligi okręgowej. – Czasem czuję się bardziej jak ojciec niż jak szkoleniowiec. Ale ktoś musi trzymać to wszystko razem.
To też ten, który ma w bagażniku piłki, pachołki i starą torbę apteczną. I wie, kto może dzisiaj zawieźć bramkarza na mecz wyjazdowy, bo jego Opel znów się rozsypał.
Prezes-sponsor, który nie odpuszcza
W niższych ligach klub to często jeden człowiek. Oficjalnie: prezes. W praktyce: księgowy, logistyk, PR-owiec i czasem... największy sponsor. Kiedy z gminy przychodzi 6 tysięcy złotych dotacji na cały rok, to resztę trzeba jakoś "dołożyć". A to z własnej działalności, a to przekonać lokalnego przedsiębiorcę, żeby kupił nowe komplety strojów „bo przecież to dla chłopaków”.
– Prowadzę warsztat samochodowy, ale tak naprawdę żyję tym klubem – opowiada Marek, prezes A-klasowego zespołu. – Gmina da parę groszy, resztę trzeba dołożyć samemu albo kombinować. Ale jak widzę, że przychodzą dzieciaki na mecze, że chłopaki się nie poddają, to wiem, że warto.
To prezes organizuje wyjazd na mecz, dzwoni do związku, żeby nie było walkowera, a potem jeszcze rozkłada taśmy na linii bocznej. Nie dlatego, że musi. Bo chce. Bo wie, że jak on odpuści, to nie będzie niczego.
– Kiedyś myślałem, że jak zrezygnuję, to ktoś przejmie temat. Nie przejął. Klub by po prostu zniknął – dodaje z uśmiechem.
Piłkarz z fabryki
Każdy zespół ma swojego piłkarza z fabryki. Tego, który przyjeżdża na mecz prosto z nocnej zmiany. Czasem spóźniony, czasem z czerwonymi oczami, ale zawsze gotowy grać. Bo to jego jedyna odskocznia w tygodniu. Po pięciu dniach przy taśmie, w hałasie i kurzu, może wreszcie pobiec, pokrzyczeć, może nawet strzelić gola. Może ktoś z trybun zawoła: „Dobrze, Marek!”.
– W tygodniu robię na magazynie, w soboty gram w lidze. Wiesz, to taki mój reset. Inni idą na ryby, ja kopię piłkę z kumplami – mówi Michał, 33-letni pomocnik z B-klasy. – Nie jestem Lewandowskim, ale jak strzelę z dystansu, to i tak mam z tego radochę przez cały tydzień.
Niektórzy grają, bo jeszcze chcą się pokazać. Inni – bo to ostatni kontakt z marzeniem, które miało kiedyś prowadzić do czegoś większego. Dziś wiedzą, że to już nie Ekstraklasa, ale wciąż czują, że futbol coś im daje. Poczucie wspólnoty. Cel. Emocje.
– Czasem myślę, że gram już tylko dla syna. Ma siedem lat, zawsze przychodzi na nasze mecze. Dla niego jestem jak Messi – śmieje się Artur, 38-letni napastnik z małopolskiej okręgówki.
Futbol z twarzą
Gdy patrzymy na polską piłkę przez pryzmat Legii, Lecha czy Rakowa, łatwo zapomnieć, że to tylko czubek góry lodowej. Gdzieś pod spodem jest świat, który nie krzyczy, nie błyszczy, ale trwa. I gdyby go zabrakło, wszystko runęłoby jak domek z kart. Bo to właśnie ten świat wychowuje młodych, utrzymuje więzi społeczne, daje sens w miejscach, gdzie niewiele się dzieje. To futbol z twarzą. Czasem nieogoloną, zmęczoną, ale prawdziwą.
– Kiedyś graliśmy w deszczu, przy pięciu stopniach. Na trybunach było może dziesięć osób, ale wśród nich mój ojciec. Mimo choroby przyszedł. Powiedział później: „Synu, to był najlepszy mecz, jaki widziałem” – wspomina z emocjami Dawid, były zawodnik klubu z mazowieckiego.
Polski futbol nie stoi na kontraktach, transmisjach i VAR-ach. Stoi na ludziach. Na trenerze, który zamiast weekendu z rodziną jedzie na mecz do sąsiedniej wsi. Na prezesie, który z własnej kieszeni kupuje piłki. Na zawodniku, który po dziesięciu godzinach pracy jeszcze biegnie za piłką z ogniem w oczach. I dopóki oni będą chcieli – ten futbol będzie żył. Nie na stadionach. Na boiskach za szkołą. Tam, gdzie zamiast fleszy jest zapach trawy, krzyk z ławki rezerwowych i ślady korków w błocie .Bo właśnie tam bije prawdziwe serce polskiej piłki.